Iceland 2020

Trzy lata po naszej pierwszej wyprawie na Islandię (wpis tutaj!) nadszedł czas na kolejne spotkanie z krainą ognia i lodu. Po krótkim namyśle ponownie wybraliśmy przełom lutego i marca, nie tylko ze względu na sezon zorzy polarnej. Lubimy wyjeżdżać w tym czasie, to dobry moment w roku na naładowanie baterii. Czuliśmy też, że brakuje nam prawdziwej zimy i tej wyjątkowej północnej magii, którą można poczuć tylko o tej porze roku.
Nasz plan był perfekcyjny. Doskonale rozplanowaliśmy trasę i ilość noclegów. Uniknęliśmy powtarzania błędów, które siłą rzeczy popełniliśmy trzy lata temu. Słowem: opuściliśmy Polskę przygotowani nieporównywalnie lepiej niż w 2017 roku.
Islandią rządzi jednak pewna niepisana zasada. Nieważne, na ilu portalach sprawdzicie prognozę pogody, jak bardzo pancerny samochód wynajmiecie, jak porządne kupicie ubrania i ile przeczytacie artykułów poświęconych podróżowaniu po wyspie. Nieistotne, jak mocno będziecie przekonani, że jesteście gotowi na tę wyprawę. Nie jesteście i nigdy nie będziecie. Nie w obliczu tego, jakich przeżyć ten kraj może Wam dostarczyć zimą. A z pewnością to zrobi. Prędzej czy później.
Nasz lot zbiegł się w czasie z przechodzącym nad Islandią potężnym sztormem. Połączenia nie odwołano, ale konieczne było międzylądowanie w norweskim Stavanger. Międzylądowanie w celu zatankowania samolotu. Tak, dobrze czytacie. Przez większość trasy lecieliśmy pod tak silny wiatr, że w połowie drogi spaliliśmy paliwo przewidziane na cały rejs. Nie przytrafiło nam się coś takiego nigdy wcześniej i przyznajemy, że był to dość szalony początek podróży ;) W rezultacie lot mający trwać około czterech godzin wydłużył się do ponad sześciu. Wylądowaliśmy pod Reykjavíkiem po 2 w nocy, potwornie zmęczeni i nieprzytomni. Niewiele pamiętamy z pierwszego noclegu pod Selfoss, gdzie dotoczyliśmy się w okolicach 4 nad ranem. Spaliśmy jak zabici.
Rano wyruszyliśmy na szybką eksplorację południowej części wyspy z zamiarem ponownego zobaczenia miejsc, które odwiedziliśmy w 2017 roku. To niesamowite, ale wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wodospad Skógafoss, półwysep Dyrhólaey i czarna plaża Reynisfjara wydawały się znajome, ale unosiła się nad nimi zdecydowanie odmienna aura niż poprzednim razem. Może była to zasługa śniegu, może wiatru, a może to my się zmieniliśmy ;)






Na czarnej plaży oczywiście nie zabrakło turystów „bawiących się” w uciekanie przed falami. Czas płynie, a pewne rzeczy się tutaj nie zmieniają, z głupotą ludzką na czele :)
Pamiętacie, jak we wpisach o naszej pierwszej wyprawie na Islandię podkreślałam,  jak ważny na tej wyspie jest respekt do sił przyrody i jak łatwo można poczuć, że człowiek wobec ich potęgi tak naprawdę jest niczym? Wkrótce mieliśmy się o tym przekonać znacznie bardziej dotkliwie niż w 2017 roku.
Pierwszego dnia tegorocznej wycieczki pogoda była naprawdę dobra jak na sezon zimowy. Lekki wiatr, trochę słońca, żadnych opadów. Coś jednak wisiało w powietrzu. Sprawdziliśmy stronę, która powinna być najczęściej odwiedzaną przez Was stroną podczas zimowego pobytu na Islandii, czyli road.is (ciekawostka: poprzednim razem w ogóle z niej nie korzystaliśmy :D Ale też pogoda była zdecydowanie bardziej wiosenna) i wszystko stało się jasne. Nadciągał kolejny sztorm, a droga do Höfn, w którym mieliśmy zarezerwowany kolejny nocleg została właśnie zamknięta.
W tym miejscu tylko przypomnę, że przez Islandię biegnie jedna główna droga. Nazywa się po prostu Droga 1 (isl. Þjóðvegur 1, Hringvegur) i okrąża całą wyspę. Jeśli jest zamknięta to cóż, mówiąc krótko: dupa. You shall not pass. Chyba, że marzy się Wam śmierć w tych pięknych okolicznościach przyrody, wtedy śmiało.
Niewiele myśląc szybko znaleźliśmy nocleg w Vík í Mýrdal i odwołaliśmy rezerwację w Höfn, do którego nie było szans dojechać. Warunki były tak złe, że byliśmy uwięzieni w Vík przez dwie noce. Droga była zamknięta w obu kierunkach, więc turyści zmierzający w tych dniach na samolot niestety nie mieli jak wrócić do domu. Taka właśnie jest potęga natury na Islandii. 
Dowiedzieliśmy się, że zimą często dochodzi tu nawet do tego, że samochody z turystami są spychane z drogi przez wiatr. Jesteście w stanie sobie coś takiego wyobrazić? Bo ja wciąż mam z tym problem.
Olek próbował uwiecznić to, co działo się wtedy na morzu. Zdjęcia nawet w połowie nie oddają siły tego żywiołu.



Oczywiście na Islandczykach sztormy, burze śnieżne, huragany czy zamknięte drogi nie robią żadnego wrażenia. Tutaj to codzienność. Wydaje mi się, że naprawdę niewiele jest w stanie zburzyć wewnętrzny spokój i równowagę tych ludzi.
Droga do Höfn została w końcu otwarta, ale w naszej sytuacji niewiele to zmieniało ponieważ cały wschód wyspy wciąż pozostawał zamknięty, a my planowaliśmy objechać Islandię właśnie od strony wschodniej. Nasza trasa miała prowadzić spod lotniska przez Vík, Höfn, Mývatn i Hellisandur:


W zaistniałej sytuacji jedyna otwarta droga z Vík na północ prowadziła przez zachód wyspy (uprzedzając pytania: przez środek kraju również biegną drogi, ale można nimi jeździć jedynie latem i to specjalnymi samochodami. I nawet wtedy trudno je pokonać ;)). Nie mając innego wyjścia pojechaliśmy nad jezioro Mývatn naokoło:


Mocnych przeżyć pogodowych nie zabrakło nam również w drodze do Akureyri, największego miasta w północnej Islandii. Nie mamy z niej żadnych zdjęć bo fotografia była ostatnią rzeczą, o jakiej wtedy myśleliśmy ale uwierzcie na słowo: było ekstremalnie. Chyba nigdy w życiu nie widzieliśmy takich ilości śniegu. Jechaliśmy tego dnia przez drogi, po których dopiero co przejechał pług, a i tak trzeba było zwolnić do 30 km/h bo śnieg momentalnie zasypywał jezdnię. Pokonywaliśmy trasę przez góry, w których panowały takie warunki, że momentami mieliśmy wątpliwości, czy dotrzemy do celu. Nie można było określić granicy pomiędzy niebem a ziemią. Otaczała nas nieskończona biel. Biel i wąska wstęga czarnego asfaltu wijąca się przed nami. Czasem odnosiłam wrażenie, że te góry tylko czekają na to, żeby się nad nami zamknąć.
Z Akureyri do Mývatn droga przebiegła już sprawnie, choć otoczyła nas ciemność, a nieposłuszny wiatr sypał co jakiś czas tumanami śniegu pod koła naszego Hyundaia. Miejsce, do którego dojechaliśmy okazało się jednak tak bajeczne, że szybko zapomnieliśmy o trudach podróży.
Od szefa kuchni z restauracji odwiedzonej w Akureyri dowiedzieliśmy się, że jezioro Mývatn to najlepsza lokacja do oglądania zorzy polarnej na całej Islandii. Cóż, tak właśnie było. Ma się tego nosa do wybierania miejscówek ;)




Zorza zagościła na niebie późnym wieczorem tego samego dnia. Po długich i stresujących godzinach spędzonych w samochodzie moim największym marzeniem był gorący prysznic. Zielone światła pojawiły się na niebie oczywiście w momencie, w którym owijałam się ręcznikiem. Chyba nigdy tak szybko nie suszyłam włosów! Błyskawicznie założyłam piżamę, na piżamę spodnie, byle jak zarzuciłam bluzę i kurtkę i wybiegłam przed naszą chatkę w niezawiązanych butach. Widziałam zorzę polarną wiele razy, ale ona za każdym razem budzi we mnie taką samą dziecięcą ekscytację. To magia w najczystszej postaci.                 
Kolejnego dnia okazało się, że przez bardzo trudne warunki pogodowe do większości miejsc na naszej liście nie da się dojechać. Odwiedziliśmy jedynie wodospad Goðafoss, nad którym mocno dostaliśmy po tyłkach od islandzkiej pogody. Wiatr, śnieg i lodowata woda bezlitośnie cięły nas po twarzach i ubraniach. Na poniższym zdjęciu możecie zresztą zobaczyć mój entuzjazm :D




Przyzwyczajeni już do czekania na lepszą pogodę wróciliśmy do naszej chatki i ze stoickim spokojem (islandzka mentalność szybko się udziela!) zanotowaliśmy kolejne miejsca do odwiedzenia przy następnej wizycie. Nie ustaliliśmy szczegółów, ale było jasne, że na pewno będzie miała ona miejsce latem :D
Po ostrych śnieżycach, zawieruchach i nieustępliwych szarościach ostatni poranek w Mývatn powitał nas czystym niebem i niesamowitym wschodem słońca. Warto było czekać na coś takiego.



Pogoda wreszcie się uspokoiła więc mogliśmy bez przeszkód podziwiać widoki za oknami samochodu. Wracaliśmy przez te same przerażające góry co kilka dni wcześniej. Okazało się, że przy zerowym wietrze i bezchmurnym niebie nie są ani trochę straszne. Ot, zwykłe góry. Dlatego właśnie podróżowanie tymi samymi drogami po Islandii zimą za każdym razem dostarcza nowych wrażeń. Wszystko wygląda inaczej :)



Ostatnie dwie noce spędziliśmy na półwyspie Snæfellsnes (dla ułatwienia nazwaliśmy go Sznia Sznia. Czy ktoś zna islandzki i może nam powiedzieć jak to się poprawnie czyta? :D). Tam upolowaliśmy kolejną zorzę. Była przepiękna.


Okolica okazała się jedną z bardziej malowniczych na całej wyspie i po raz kolejny doszliśmy do wniosku, że musimy wrócić w te rejony latem.
Byliśmy tu jednymi z nielicznych turystów. Wrażenie niepojętej, wszechogarniającej pustki i przyjemnego odosobnienia towarzyszyło nam w tym miejscu niemal bez przerwy.
Na półwyspie znajduje się kilka słynnych lokacji, m. in. góra Kirkjufell, masywy skalne Lóndrangar czy czarny kościoł  Búðir. Znaleźliśmy nawet latarnię morską, która wyglądała jak żywcem wyjęta z filmów Wesa Andersona.









Choć może się wydawać, że przez większość czasu na tym wyjeździe walczyliśmy o przetrwanie to prawda jest taka, że już pierwszego dnia czuliśmy, jak całe napięcie i stres zabrany z Polski z nas schodzą. Nic tak nie uspokaja jak dzikie północne krajobrazy, absolutna cisza i spokój, niewyobrażalnie świeże powietrze i niespieszny tryb życia, zgodny z rytmem natury.
I absolutnie nie jest tak, że po jednej wycieczce na Islandię człowiek za drugim razem się nudzi. Te krajobrazy i przestrzenie są tak nierealne, że prawdopodobnie i za dziesiątą wizytą robią tak samo silne wrażenie. 
Zachwycają i oszałamiają. Zmuszają do refleksji, uspokajają, wyciszają. Są lekarstwem na wszystko.
Będziemy za Islandią tęsknić. Wracamy latem w bliżej nieokreślonej przyszłości!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Scotland