Scotland

Wielka Brytania wielu osobom może kojarzyć się głównie z masową emigracją zarobkową. Jeśli chodzi o naszą dwójkę to zawsze coś po prostu ciągnęło nas w tamte okolice i czuliśmy, że tamtejszy klimat jest nam w jakiś sposób bliski. Zaczynając od pięknych krajobrazów, ulubionej literatury, muzyki i filmu, a kończąc na brytyjskim humorze, szkockiej whisky i angielskiej herbacie. Dlatego właśnie wyprawa do Zjednoczonego Królestwa jawiła nam się jako wielka przygoda, którą zresztą była. Na naszą pierwszą wizytę na wyspach wybraliśmy Szkocję, a najlepszym podsumowaniem tej wycieczki jest stwierdzenie, że dawno nie mieliśmy takiego doła powyjazdowego jak po powrocie właśnie stamtąd.
Pierwsze spotkanie z wyspiarzami miało miejsce w wypożyczalni samochodów, gdzie zatroskani Szkoci powtórzyli nam kilka razy na co zwracać uwagę przy pierwszym zetknięciu z ruchem lewostronnym, ale okazało się to mniej skomplikowane niż przypuszczaliśmy. Dobrze jest mieć obok drugą osobę, która przez pierwsze godziny będzie przypominać kierowcy o właściwej stronie jazdy. Aleksander jest doskonałym przykładem na to, że ruch lewostronny można lubić, bo jak sam twierdzi – woli go od prawostronnego.
Ponieważ do Edynburga przylecieliśmy w Halloween wieczorem, miasto przywitało nas  masą poprzebieranych dzieci na ulicach i dziesiątkami wydrążonych dyń powystawianych na gankach i okiennych parapetach. Było ciemno więc poza zarysami budynków niewiele mogliśmy zobaczyć. Dotarliśmy do naszego noclegu na tyle późno, że jedynym miejscem gdzie mogliśmy kupić coś do jedzenia było Tesco. I to było nasze pierwsze pozytywne zaskoczenie w Szkocji – tamtejsze Tesco bardzo różniło się od tego w Polsce. Wszystko poukładane jak od linijki, czysto, szeroki asortyment, zupełnie inny wystrój. A także półki z polskimi produktami dla stęsknionych za rodzimymi smakami emigrantów. Okazało się też, że obsługa sklepu w postaci trzech młodych chłopaków jest przebrana z okazji Halloween; dwóch nosiło firmowe (sic!) koszulki z nadrukiem kościotrupa, a jeden białą, podartą koszulę przyozdobioną plamami sztucznej krwi i oczywiście odpowiedni makijaż. Wyszliśmy stamtąd zachwyceni ;)
Rano Edynburg w pełni ukazał nam swój urok: typowa brytyjska zabudowa z szarych i piaskowych cegieł, stare mury, wiekowe cmentarze oraz kapliczki poprzetykane parkami i pasami zieleni, a pośrodku tego wszystkiego Góra Artura – wzniesienie, z którego rozciąga się wspaniały widok na miasto i zatokę Forth. 




 




Piękno Edynburga nie jest pięknem oczywistym. Krajobraz jest dość surowy, a pogoda nie rozpieszcza. Gdy ktoś pyta nas o ten aspekt pobytu w Wielkiej Brytanii (albo w innym miejscu na północy Europy) przytaczamy tylko sprawdzone norweskie powiedzenie: „Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania” :)
Będąc w stolicy nie mogliśmy nie zjeść haggis, narodowej potrawy Szkotów przyrządzanej z owczej wątroby, serca i płuc wymieszanych z warzywami i mąką owsianą, podawanych najczęściej z ziemniakami i sosem z whisky. Joanna w ogóle nie jada podrobów, a haggis naprawdę jej smakował więc polecamy się przełamać ten jeden raz.


Kolejnym szkockim przysmakiem na naszej liście był batonik Mars smażony w głębokim tłuszczu (czasami podawany z lodami albo bitą śmietaną), który można kupić w wielu miejscach w mieście. Jest pyszniejszy niż wszystko, co możecie sobie na jego temat wyobrazić, a na dodatek idealnie pasuje do tego miejsca. Gdy trochę już zmęczeni zwiedzaniem i najpewniej przemoknięci wchodzicie do typowego szkockiego pubu i zamawiacie ten specjał to po zjedzeniu go jest wam tak dobrze, że z nową porcją energii wychodzicie z powrotem na zewnątrz. I niestraszna jest wam żadna pogoda.


Czuliśmy się w Edynburgu zaskakująco swobodnie, choć do dziś nie potrafimy wytłumaczyć dlaczego. Miasto pożegnało nas niemą obietnicą czegoś znacznie więcej, czekającego na odkrycie przy okazji ponownych odwiedzin.
Dzień przestoju pomiędzy stolicą Szkocji, a naszym głównym celem jakim była wyspa Skye spędziliśmy na terenie parku narodowego Loch Lomond and the Trossachs. Sielanka to najlepsze słowo jakim można opisać tę okolicę. 


W cichej i urokliwej wsi o nazwie Drymen odpoczęliśmy, zjedliśmy kolejne pyszne brytyjskie śniadanie (jeszcze o tym nie wspominaliśmy, ale wyspiarskie jedzenie naprawdę bardzo nam smakowało. Tosty, smażone pomidorki, chrupiące plastry bekonu, jajka po benedyktyńsku czy jajecznica z wędzonym łososiem – to były najlepsze punkty poranków) i ruszyliśmy dalej, ani odrobinę nieświadomi tego jakie widoki nas czekają.
Szkockie Highlands okazały się miejscem nie z tej ziemi. Patrząc na zdjęcia ze Szkocji przed wyjazdem spodziewaliśmy się raczej pagórków i niedużych gór, na miejscu jednak zobaczyliśmy, że mamy do czynienia z naprawdę konkretnymi górami. Surowość skalnego, jesiennego krajobrazu łagodziła tutaj miękka zieleń mchów i delikatna żółć porostów oraz gęste iglaste lasy poprzetykane rzekami i jeziorami. I piękne tego dnia słońce. Cały ten rejon, a szczególnie droga do doliny Glencoe okazały się również niesamowite ze względów przyrodniczych. Nigdy nie byliśmy tak blisko tylu jeleniowatych :)












Im dalej brnęliśmy na północ tym mniej samochodów mijaliśmy, aż w końcu zupełnie sami trafiliśmy na wyspę Skye. Zaledwie kilka minut drogi od naszego noclegu zastaliśmy widok, który okazał się później być tutejszym standardem, czyli na czerwoną budkę telefoniczną pośrodku niczego w towarzystwie owiec.


Na tym wspaniałym odludziu zamieszkaliśmy u sympatycznego starszego  małżeństwa. Niesamowicie było budzić się mając za oknem taki widok, któremu towarzyszyła absolutna cisza. Wstawaliśmy rano i wdychaliśmy morsko-górskie powietrze, podziwiając surową i piękną przyrodę.


Wyspa Skye, zwana również wyspą mgieł (kto grał w Wiedźmina ten zrozumie ;)) obfitowała w niezwykłe widoki. Wodospad Kilt Rock, zamek Eilean Donan czy droga do skalistego wzgórza Old Man of Storr to tylko kilka z nich. Krajobrazy zapierały dech w piersiach.













Ostatnie zdjęcie zostało zrobione przy wzgórzu Quiraing. Wyobraźcie sobie, że już nieźle zziębnięci i zmęczeni wjeżdżacie na szczyt niewielkiego wzniesienia. Ciężkie chmury barwy ołowiu przewalają się po niebie, wieje i zacina zimnym deszczem, który spowija mgłą okoliczne góry i zielone pagórki. Jest zaledwie kilka stopni na plusie, a na parkingu przy drodze na szlak stoi para samochodów. Wszechogarniającą ciszę przerywa tylko wizg wiatru i wygląda na to, że nie ma tu żywej duszy. A jednak – pośrodku tego wszystkiego stoi bardzo uroczy i bardzo brytyjski ciemnozielony food truck, w którym starszy pan sprzedaje ciepłe napoje i przekąski. W tamtym momencie hot dog, burger, herbata i kawa spożyte przy miłej pogawędce ze starszym Szkotem były spełnieniem marzeń.
Odwiedziliśmy również miejsce zwane Fairy Glen (nazwa nie jest przypadkowa, okolica obfituje w legendy i podania dotyczące obecności elfów i wróżek). Nie mamy z niego praktycznie żadnych zdjęć, a opowiadając o nim wchodzimy na bardzo grząski grunt – dosłownie. Wierzycie w magię, jakąkolwiek? Bo my owszem. Na każdym kroku się przekonujemy, że nie należy jej lekceważyć.  No bo jak inaczej wytłumaczyć nagłą odmowę współpracy ze strony drona tuż po wyjściu z samochodu (pomimo braku obostrzeń związanych ze strefami powietrznymi) oraz to, że Joanna zgubiła czapkę, kilkukrotnie sprawdziła, czy nie ma jej w kapturze, a po opuszczeniu siedziby wróżek dokładnie tam ją znalazła? Pomijamy już to, że w ogóle nie dało się poruszać po tym terenie – ziemia była tak śliska, że wszelkie próby spaceru dłuższego niż 10 metrów kończyły się bolesnym upadkiem. Warto wspomnieć, że w ostatnich latach turyści zaczęli tworzyć tutaj kamienne kręgi, a niektórzy z przewodników nawet zachęcali do odbywania rytuałów polegających na chodzeniu po takiej spirali i pozostawieniu monety na szczęście. Mieszkańcy Skye wielokrotnie usuwali te kamienne wytwory próbując utrzymać Fairy Glen w stanie naturalnym. Biorąc pod uwagę humory wróżek, które odczuliśmy na własnej skórze to wcale nas nie dziwi ta decyzja. Wierzcie albo nie, ale tej czapki naprawdę tam wcześniej nie było, a dron nie chciał wystartować bez żadnych racjonalnych powodów. 
Sezon kończy się tutaj na przełomie września i października, byliśmy więc jednymi z nielicznych turystów na wyspie. Z tego względu większość restauracji była zamknięta, udało nam się jednak zjeść i w sympatycznej knajpie w Portree, i u lokalnego Chińczyka gdzie tego dnia zebrała się cała lokalna społeczność. Oba posiłki były pyszne, choć zdecydowanie fajniejszych wrażeń dostarczyła chińszczyzna zjedzona w wynajętym BMW na parkingu przed opuszczonym kościołem ;)
Poza jedzeniem i krajobrazami bardzo przypadła nam do gustu szkocka mentalność i poczucie humoru. No i język! Wydaje się wam, że rozumiecie angielski? No to w Szkocji zaczniecie mieć poważne wątpliwości. U nas zabawa zaczęła się tuż po przylocie. W praktyce wyglądało to tak, że po prostu dłużej przetwarzaliśmy informacje jakie do nas docierały. Kolejnego dnia było już z górki, a Aleksander nawet próbował naśladować szkocki akcent co przynosiło interesujące efekty – na jednej ze stacji benzynowych wzięto go za Walijczyka ;) A skoro już o językach mowa: warto wiedzieć, że mieszkańcy północno-zachodniej Szkocji posługują się językiem gaelickim szkockim i z tego względu w wielu tamtejszych rejonach obowiązuje dwujęzyczne nazewnictwo. Tu nawet tak zwyczajne słowo jak „piekarnia” wygląda jak starożytne celtyckie zaklęcie:


Garść praktycznych porad: im dalej na północ tym większe prawdopodobieństwo, że na stacjach benzynowych nie znajdziecie toalety. Uzbrójcie się w cierpliwość podczas używania brytyjskich kranów. I pamiętajcie, że kolejki to tutaj rzecz święta. 

Szkocja to niesamowite krajobrazy, niczym nietknięta przyroda, sielankowość, spokój i cisza przerywana od czasu do czasu beczeniem owiec, ale też bardzo dobre jedzenie i gościnni, sympatyczni ludzie. Jest to miejsce do którego kiedyś z pewnością wrócimy.

Komentarze