London, Hogwarts & Wales
Jesienią 2019 roku znowu zawitaliśmy
do Wielkiej Brytanii, kierowani tęsknotą za ruchem lewostronnym, chipsami z
winegretem, brytyjskim akcentem i angielską mentalnością. Zresztą co tu tu dużo
mówić, my po prostu kochamy ten kraj.
W końcu odwiedziliśmy Londyn! Stolica Anglii długo wisiała na naszej liście i choć spędziliśmy tam tylko (niezwykle intensywne) półtora dnia to bardzo nam się podobało. Z Londynem chyba jest tak, że można go albo kochać, albo nienawidzić i nam było zdecydowanie bliżej do tej pierwszej grupy. Zachwycił nas niesamowicie rozbudowany i świetnie przemyślany system londyńskiej komunikacji miejskiej, doskonałe jedzenie (warto zanotować: najlepsze bao zjecie w Bao Soho. Śnią nam się po nocach. Serio.) i bezpłatny dostęp do kultury w tak szerokim zakresie (jak chociażby w Natural History Museum).
W końcu odwiedziliśmy Londyn! Stolica Anglii długo wisiała na naszej liście i choć spędziliśmy tam tylko (niezwykle intensywne) półtora dnia to bardzo nam się podobało. Z Londynem chyba jest tak, że można go albo kochać, albo nienawidzić i nam było zdecydowanie bliżej do tej pierwszej grupy. Zachwycił nas niesamowicie rozbudowany i świetnie przemyślany system londyńskiej komunikacji miejskiej, doskonałe jedzenie (warto zanotować: najlepsze bao zjecie w Bao Soho. Śnią nam się po nocach. Serio.) i bezpłatny dostęp do kultury w tak szerokim zakresie (jak chociażby w Natural History Museum).
Po dwóch dniach opuściliśmy
deszczową stolicę Anglii i pojechaliśmy do Warner Bros. Studio Tour London, w
którym znajduje się stała wystawa z setkami rekwizytów, kostiumów, scenografii
i całych planów filmowych z serii filmów o Harrym Potterze.
Dla mnie było to spełnienie
marzeń i wyczekiwałam tego dnia od momentu kupienia biletów kilka miesięcy
wcześniej. Jest to zdecydowanie jedno z moich najszczęśliwszych wspomnień i
gdyby przyszło mi kiedyś walczyć z dementorem to prawdopodobnie pomyślałabym
właśnie o 25 października 2019 roku spędzonym w Watford :)
Studio jest atrakcją samą w sobie
i piszę to z ręką na sercu – jest naprawdę fantastycznie zorganizowane. Poza
mnóstwem przepięknych ekspozycji żywcem wyjętych z filmu znajdziecie tam też
dziesiątki interaktywnych atrakcji (jak chociażby latanie na miotle czy podróż pociągiem
Hogwarts Express) i niezliczoną ilość informacji, zdjęć i ciekawostek dotyczących
kulisów powstawania wszystkich ośmiu filmów. Wejdziecie m. in. do Wielkiej
Sali, Zakazanego Lasu i Nory, zobaczycie salon Dursleyów, Pokój Wspólny
Gryffindoru i gabinet Dumbledore’a, przejrzycie się w zwierciadle Ain Eingarp, odwiedzicie
peron 9 i ¾ i ulicę Pokątną, zajrzycie do Myślodsiewni, a w Banku Gringotta
spotkacie gobliny. I spiżobrzucha ukraińskiego ;)
Wszystko to jest przepięknie
oświetlone i dopełnione filmową ścieżką dźwiękową w tle (przy której momentami
naprawdę trudno powstrzymać się od wzruszeń), a w przerwie od zwiedzania można
uraczyć się kuflem kremowego piwa z Hogsmeade. Na miejscu znajduje się też
ogromny sklep w którym kupicie szaty, krawaty, swetry, koszulki, różdżki,
książkowe słodycze i całą resztę Potterowych gadżetów. Ja akurat się
powstrzymałam bo już wszystko mam :D Dla fanów Harry’ego Pottera Warner Bros.
Studio to istny raj na ziemi!
Spod Londynu ruszyliśmy do Walii.
W krainie czerwonych smoków spędziliśmy kilka dni, najpierw na wybrzeżu parku
narodowego Pembrokeshire, a potem w Snowdonii. W obu rejonach przywitały nas
wspaniałe widoki, setki owiec, cisza i spokój, zamknięte restauracje i bardzo
niewielka ilość ludzi. Czyli zupełnie tak, jak dwa lata wcześniej na szkockiej
Isle of Skye :)
Wspaniale było zaczynać dzień
tradycyjnym angielskim śniadaniem zrobionym z regionalnych, wiejskich
produktów, a wieczorami jeździć po małych miasteczkach i jeść razem z lokalnymi
mieszkańcami w jedynych otwartych knajpach w promieniu kilkudziesięciu
kilometrów. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w ten sposób można odnaleźć
prawdziwe perełki – w miejscowości, której nazwy nie sposób sobie przypomnieć
zjedliśmy najwspanialsze fish & chips w całym naszym życiu. Skonsumowane
zostały oczywiście tradycyjnie już w samochodzie, czego później żałowaliśmy,
przez dwa kolejne dni nie mogąc pozbyć się z wynajętego Nissana zapachu
winegretu :D
Ostatniego dnia wybraliśmy się na walijską wyspę Anglesey,
gdzie jedną z głównych atrakcji regionu jest miejscowość o najdłuższej nazwie w
Europie i drugiej najdłuższej jednowyrazowej nazwie na świecie (sic!).
Musieliśmy tam zajrzeć, w końcu dla filologa to prawdziwy rarytas ;)
Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch (w
skrócie Llanfairpwllgwyngyll, ale to raczej niewielka pomoc :D) liczy sobie około trzech tysięcy mieszkańców.
Nazwa oznaczająca tyle, co Kościół Świętej Marii nad stawem wśród
białych leszczyn niedaleko wodnego wiru pod Czerwoną pieczarą przy kościele św.
Tysilia powstała w XIX wieku i z założenia
miała służyć rozwojowi lokalnej turystyki i urozmaiceniu podróży pociągiem na
trasie z London Euston do Holyhead. Założenie okazało się jak najbardziej
trafne – kolejki do zrobienia zdjęcia nie było, ale turystów spotkaliśmy sporo
:)
Najbardziej niesamowitym miejscem na Anglesey okazało się jednak
to, które wybraliśmy na szybko i trochę w ciemno czyli półwysep Ynys LLanddwyn.
Na miejscu zastaliśmy zielone pagórki poprzecinane wąskimi ścieżkami prowadzącymi
do XIX-wiecznej latarni morskiej, zatopione w morskich falach ostre skały i
klify, kamienne ruiny porośnięte miękką trawą, dwa krzyże ustawione po
przeciwnych stronach półwyspu – celtycki i łaciński, a nad tym wszystkim niebo
pomarańczowe od zachodzącego słońca. W oddali majaczyły ciemne zarysy gór. Wokół
nas leniwie krążyły mewy, głośno obwieszczające zbliżający się koniec dnia. Wdychaliśmy
świeże, morskie powietrze, takie, jakie potrafi być tylko na północy. Biły od
tego miejsca niesamowite piękno i jakiś prastary czar. Akurat był odpływ więc
mogliśmy spacerować po mokrym piasku, który normalnie zakryty jest morzem.
Naprawdę żałowaliśmy, że zapadał zmrok i nie mogliśmy
zostać dłużej. W takim miejscu przesiedzielibyśmy najchętniej cały dzień.
Później dowiedzieliśmy się, że na Ynys LLanddwyn nakręcono kilka znanych
filmów (m. in. Starcie tytanów i Półmrok).
Wracaliśmy do Warszawy z
Birmingham nie tylko dlatego, że nie chcieliśmy nadkładać drogi do Londynu, ale
też po to, żeby odwiedzić Black Country Living Museum. Czy mamy tutaj fanów
serialu Peaky Blinders? Jeśli tak to z pewnością rozpoznacie budynki na
poniższych zdjęciach. Jeśli nie to gorąco polecamy, to jeden z naszych
serialowych top 5!
Muzeum jest bardzo elegancko
urządzone, a w tamtejszym sklepie można zaopatrzyć się w gadżety z serialu.
Jedyne, czego nam zabrakło to możliwość płacenia kartą za grzane wino, o którym
marzyliśmy po godzinie spaceru w październikowym chłodzie. Cóż, w końcu to
miasteczko z czasów międzywojnia ;)
Po raz kolejny wracaliśmy z wysp bardzo
zadowoleni, ale i z niejasnym smutkiem (tęsknotą?) rosnącym gdzieś z tyłu
naszych głów. To może oznaczać tylko jedno – szybko tu wrócimy!
Komentarze
Prześlij komentarz