Northern Greece

Grecja jest jednym z tych krajów, do których zawsze chce nam się wracać. Może chodzi o jedyną w swoim rodzaju mentalność Greków, ich naturalną serdeczność i wyjątkowo niespieszny tryb życia, może o wyśmienitą grecką kuchnię, a może o wspaniałe krajobrazy, ciszę i spokój. Trudno powiedzieć. Pewne jest to, że za każdym razem bardzo szybko zaczynamy odczuwać tęsknotę za grecką ziemią.
Im więcej podróżujemy tym częściej dochodzimy do wniosku, że najciekawsze miejsca to te najmniej znane, takie, do których nikt nie jeździ. Na tegoroczną majówkę wybraliśmy się właśnie w takie miejsce. Przylecieliśmy do Salonik i ruszyliśmy do oddalonej o 200 km niewielkiej górskiej miejscowości Makrinitsa położonej przy półwyspie Pelion, nad Zatoką Pagasyjską. I wiecie co? Północna Grecja nas nie zawiodła, wręcz przeciwnie. Zwłaszcza kiedy odkryliśmy, że wylądowaliśmy w krainie centaurów. To stąd ponoć na poszukiwanie mitycznego złotego runa wyruszył Jazon wraz z Argonautami. Chyba nie wspominaliśmy, że oboje jesteśmy fanami greckiej mitologii i bardzo lubimy historię i kulturę tej części Europy. I tak, gramy właśnie w Assassin’s Creed: Odyssey ;)
Sami nie do końca wiedzieliśmy, co znajduje się w pobliżu poza słynnymi Meteorami, ale już sama Makrinitsa bardzo mile nas zaskoczyła. Małe uliczki, ogromne, niewyobrażalnie stare drzewa, tradycyjne domy z białego kamienia, przemykające dookoła dziesiątki kotów i zapierający dech w piersiach widok rozciągający się z każdej strony. Kto by się tu tego spodziewał? Później dowiedzieliśmy się, że miasteczko jest bardzo popularne zimą, a w okolicy znajdują się liczne stoki narciarskie.


W Tesalii naszą uwagę od razu zwróciła tamtejsza kuchnia, znacząco różniąca się od tej z wysp. Sałatka grecka oczywiście była dostępna wszędzie, ale np. mousakę trudno było dostać, a jak już gdzieś ją podawano to w zupełnie innej formie niż zazwyczaj. W północnej Grecji nie dostaliśmy też nigdy chleba z oliwą w formie przystawki, co na południu jest na porządku dziennym. Bardzo przypadły nam do gustu lokalne danie o nazwie spetzofai, zrobione na bazie regionalnej kiełbasy (ale jakiej kiełbasy! Niebo w gębie, podobno można taką dostać tylko w tym rejonie), papryki i pomidorów i domowe ciasta, ciężkie i mokre od owoców, trochę kojarzące się z baklavą. Najwspanialszą przekąską pozostawał jednak gęsty grecki jogurt polany miodem z tutejszych pasiek. Bajka.
Warto wspomnieć, że jednym z czynników decydujących o ilości naszych perypetii na tym wyjeździe był Ford wynajęty z małej, taniej wypożyczalni, który podczas 3-godzinnej jazdy po płaskiej powierzchni w stronę Tesalii zachowywał się najzupełniej w porządku, ale po pokonaniu pierwszych wzniesień od razu się zagrzał. Nasz nocleg mieścił się wysoko na zboczu góry, możecie więc sobie wyobrazić, że wynajęty samochód zwyczajnie nie dał rady. Podczas rozmowy telefonicznej z właścicielem wypożyczalni zetknęliśmy się z jednym z najbardziej typowych greckich zachowań: po omówieniu całego problemu Grek oświadczył, że jest 18:00 i dzisiaj to on już nic nie zrobi :D Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło i kolejnego dnia dostaliśmy nowy samochód, ale było trochę… niezręcznie ;)
Ze sprawnym samochodem mogliśmy wreszcie wybrać się do głównego celu naszej wycieczki. Meteory to skalny masyw, na którego szczytach wznoszą się monastyry z XIV wieku. Całość robi naprawdę imponujące wrażenie. Nigdy nie widzieliśmy czegoś takiego. Nie mieliśmy też pojęcia, że po drodze będziemy mijać tak potężne góry. Ciągnęły się rozległym łańcuchem na całej szerokości horyzontu, a ich szczyty ginęły gdzieś w gęstych chmurach, groźne i niedostępne. W połączeniu z praktycznie pustymi drogami i brakiem jakichkolwiek zabudowań widok był spektakularny.





 
Poza Meteorami będącymi główną atrakcją tego regionu odkrywaliśmy też okolice naszego górskiego miasteczka, które obfitowały we wspaniałe widoki. Na tutejszy krajobraz składały się liczne góry i pagórki, kręte drogi, zielone łąki, niewielkie zatoczki i ukryte w nich dzikie plaże.






Z racji tego, że lot powrotny mieliśmy o 7 rano trzeba było wrócić na jedną noc do Salonik. Nie chcieliśmy spędzać ostatniego wieczoru w Grecji w drugim największym mieście w kraju, znaleźliśmy więc małą miejscowość oddaloną o zaledwie kwadrans jazdy samochodem od lotniska. Poszliśmy na pustą plażę znajdującą się kilka metrów od naszego hotelu i w jednej z karczm zamówiliśmy grillowaną ośmiornicę. Poza nami tego popołudnia było tam może z pięciu turystów.
Morze szumiało uspokajająco, z restauracji dochodziła przytłumiona grecka muzyka, a na horyzoncie majaczyły zarysy gór. Jedliśmy na plaży nasz ostatni grecki obiad, popijaliśmy domowe wino i cieszyliśmy oczy złotym zachodem słońca. Wiedzieliśmy, że nie minie nawet tydzień w Polsce i już będziemy tęsknić za tym krajem.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Scotland