Iceland, part III
Nasz islandzki sen powoli dobiegał końca. Na odkrycie czekało jednak jeszcze kilka miejsc, między innymi wrak samolotu Dakota C-117 spoczywający na czarnej pustyni Sólheimasandur i będący jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych na wyspie. To właśnie od niego rozpoczęliśmy przedostatni dzień wyprawy.
Wrak sam w sobie naprawdę nie jest niczym specjalnym. Największe wrażenie robi tu krajobraz – nieskończona równina pokryta czarnym piaskiem, z potężnymi górami i lodowcami majaczącymi w tle. Kiedyś można było podjechać pod Dakotę samochodem, ale po nagłym wzroście popularności tego miejsca (za który winić trzeba Justina Biebera, jego fanów i rzesze niezbyt rozgarniętych turystów z całego świata*) właściciel terenu zamknął drogę dojazdową do wraku samolotu, mając dość coraz to liczniejszych grup turystów wjeżdżających na jego ziemię. Na dzień dzisiejszy stoi tam znak zakazu wjazdu i wszystkich chętnych na zobaczenie tego kawałka złomu (bo inaczej się tego nie da nazwać) czeka około 4-kilometrowy spacer w jedną stronę. Wędrówka po czarnej, płaskiej powierzchni przez chrzęszczące pod butami kamienie zdaje się ciągnąć w nieskończoność. I chyba właśnie ten przedziwny, niecodzienny krajobraz, pustka, czas stojący w miejscu i cel, którego nie widać czynią to miejsce niezwykłym. Zwłaszcza, że gdy już dotrzecie do samolotu to w 99% przypadków okaże się, że jest on okupowany przez turystów i wygląda to kuriozalnie. Uwiecznienie wraku na zdjęciu bez ludzi kręcących się dookoła czy wspinających się po jego szkielecie graniczy z cudem. Znacznie piękniejsze i ciekawsze są tutejsze widoki. Podziwialiśmy więc to czarne pustkowie, nad którym po jakimś czasie zaczął padać drobny, biały śnieg ciesząc nasze oczy uderzającym kontrastem. To miejsce wyjątkowo mocno kojarzyło się nam z inną planetą.
Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze park narodowy Skaftafell, który urzekł nas widokiem rozciągającym się ze szczytu najwyższego wzniesienia. Patrzyliśmy z zachwytem na równinę przed nami, na której tylko srebrzysta wstęga rzeki odcinała się wyraźnie od ciemnej ziemi. To był dzień prawdziwych kontrastów krajobrazowych. Nie zabrakło tu też ośnieżonych gór i wodospadów.
Wisienką na torcie był ogromny lodowiec Skaftafellsjökull, na widok którego naprawdę odebrało nam mowę. Była w tym miejscu jakaś pierwotna i potężna moc. Co innego jest czytać o tych masach lodowych w szkole na lekcjach geografii, a co innego zobaczyć je na własne oczy. Bryła lodu niepojętych rozmiarów wydała nam się jeszcze bardziej złowroga kiedy dowiedzieliśmy się, jak wiele osób zginęło w tym miejscu podczas prób wspinaczki. Pamiętacie, jak w pierwszym wpisie o Islandii wspominaliśmy o tym, że ta wyspa potrafi być bardzo niebezpieczna, a turyści lekkomyślni? No właśnie.
Pokonując drogę powrotną do Selfoss po raz ostatni podziwialiśmy księżycowe krajobrazy, których bogactwo barw oszałamiało równie mocno co wszechobecna pustka i nieskończona przestrzeń.
Przed odlotem mieliśmy czas na krótki spacer po Reykjavíku. Te parę godzin w islandzkiej stolicy było dla nas lekkim szokiem. Po prawie tygodniu obcowania z zaledwie garstką ludzi i przebywania na totalnym pustkowiu nagłe wjechanie do największego na wyspie miasta pełnego mieszkańców i turystów było w pewien sposób wstrząsające ;) Zwłaszcza, że ludzie wyglądali tutaj jakoś inaczej – byli lżej ubrani, bardziej modnie niż sportowo, a wiele kobiet nosiło makijaż, którego robienie tam, gdzie przebywaliśmy nie miało najmniejszego sensu bo wiatr i deszcz pozbyłyby się go w kilka sekund.
Zajrzeliśmy na pchli targ, na którym mieliśmy okazję skosztować hákarla czyli sfermentowanego mięsa rekina polarnego. Wśród targowych stoisk naszą uwagę przyciągnął stragan z mięsem i rybami, gdzie na drewnianym blacie wśród najróżniejszego mięsiwa leżało plastikowe pudełeczko z wykałaczkami wbitymi w białe kawałki ryby. To właśnie był „ten słynny zgniły rekin” więc od razu się poczęstowaliśmy, wiedząc, że to ostatnia okazja do spróbowania tego owianego sławą „przysmaku”. Zapach, choć nie był zbyt przyjemny ani trochę nie zwiastował tego, co miało zaraz wydarzyć się w naszych podniebieniach. Joanna do dziś uważa, że nigdy w życiu nie jadła czegoś równie obrzydliwego. Niektórzy z nas z trudem przełknęli ten kawałeczek, inny wypluli nieszczęsnego rekina od razu, a sympatyczna pani ze stoiska obok (chyba przyzwyczajona do takiego widoku) z uśmiechem pełnym zrozumienia podała nam paczuszkę cukierków, którym udało się jakoś zabić rekini posmak w naszych ustach. Słowem – hákarl dostarczy Wam wielu wrażeń ;)
Przy porcie napatrzyliśmy się jeszcze na góry rysujące się na horyzoncie, które przypominały nam o niezwykłym krajobrazie w jakim przebywaliśmy przez ostatni tydzień. Z westchnieniem smutku wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się na lotnisko.
Po powrocie z Islandii było nam wyjątkowo trudno odnaleźć się w warszawskiej rzeczywistości. Brakowało nam tej północnej niespieszności, niczym nietkniętej przyrody, codzienności zgodnej z rytmem natury, ogromnej przestrzeni, małej ilości ludzi, niewiarygodnej ciszy i świeżego powietrza (zwłaszcza, że w Polsce przywitał nas smog). Długo wspominaliśmy ten wyjazd i w planach mamy co najmniej jeszcze jedną wyprawę na tę niesamowitą wyspę. Tym razem odwiedzimy jej północną część i kto wie, może udamy się tam latem. Bo jak tu nie chcieć wracać? :)
*Justin Bieber nagrał na Islandii teledysk, na którym robi wiele głupich i niebezpiecznych rzeczy, igrając z islandzką przyrodą i lekceważąc liczne zakazy. Przy okazji odwiedza też wiele niezbyt znanych wcześniej miejsc, między innymi Sólheimasandur. Teledysk ma w tym momencie prawie 430 milionów wyświetleń. Resztę możecie sobie dopowiedzieć sami.
Komentarze
Prześlij komentarz