Iceland, part II

Przez kilka pierwszych dni islandzka pustka oszałamia i odrobinę przytłacza. Potem zaczyna się ją rozumieć, doceniać i szanować. A potem się za nią tęskni. Czwartego dnia wciąż czuliśmy się tu jak na innej planecie, a Islandia dopiero miała pokazać nam swoje prawdziwe oblicze.
Lodowiec Vatnajökull i powstające z jego topniejących wód jezioro Jökulsárlón to miejsca nie z tej ziemi. Swego rodzaju smutnej wyjątkowości nadaje im fakt, że ze względu na nieubłaganie topniejącą czapę lodową już nigdy nie będą wyglądały tak samo, jak w danym momencie. Przy odrobinie szczęścia można wypatrzyć tu foki pływające niespiesznie pomiędzy licznymi bryłami lodu w odcieniach błękitu, bieli i szarości. Ta nieruchoma, lśniąca i ciemna tafla wody przyciąga wzrok w trudny do opisania sposób, podobnie jak olbrzymi lodowiec, którego nie jest się w stanie objąć wzrokiem. Dodatkowej magii temu miejscu dodaje absolutna cisza przerywana od czasu do czasu jedynie cichym pluskiem wody albo krakaniem kruków. Byliśmy oczarowani tym miejscem.








Po spacerze wzdłuż jeziora skierowaliśmy się plażę, przez turystów nieoficjalnie nazwaną diamentową, gdzie morskie fale omywały leżące na czarnym piasku lodowe odłamy, nasuwające skojarzenia z okruchami lodu rzuconymi tu przez jednego z gigantów. Tak, Islandia to wyspa, na której bez większego wysiłku można uwierzyć w wiarygodność północnych mitów oraz w istnienie nordyckich bogów – o ile jeszcze w nich nie wierzycie ;)




Na ten wieczór zaplanowaliśmy kolejne polowanie na zorzę polarną i tym razem islandzkie niebo było dla nas łaskawe. Oczywiście nie było to takie proste – musieliśmy trochę pojeździć i kilka razy zmieniać lokację żeby trafić nie tylko na zorzę, ale też na odpowiednie miejsce do zdjęć. Odwiedzone dwa dni wcześniej Dyrhólaey okazało się tutaj niezawodne.
Oboje widzieliśmy już wcześniej zorzę polarną, wiedzieliśmy jednak, że w tym miejscu to będzie coś zupełnie innego. To najpiękniejsze i najbardziej kapryśne ze wszystkich zjawisk atmosferycznych. Jeśli macie szczęście to możecie je obserwować codziennie podczas Waszego wyjazdu na północ, ale równie dobrze zielone światło może w ogóle nie pojawić się na niebie. Trzeba uzbroić się w ogromne pokłady cierpliwości i nie oczekiwać zbyt wiele, ale jak już się Wam poszczęści… :) Nie da się opisać uczucia, gdy po długim wyczekiwaniu na wietrznym pustkowiu w zimną, cichą noc na czarnym niebie nagle zaczynają tańczyć srebrno-zielone smugi światła. To magia w najczystszej postaci.
Na początku zaczęliśmy krzyczeć i skakać z radości, a potem zamilkliśmy, całkowicie zahipnotyzowani tym zjawiskiem. Zielone wstęgi światła wędrowały leniwie po niebie, świecąc nad nami czasem mocniej, a czasem słabiej. Jeśli znikały to tylko po to, żeby za chwilę rozbłysnąć ze zdwojoną mocą. W tamtej chwili doskonale rozumieliśmy dawnych mieszkańców Północy, przekonanych, że pod postacią zorzy polarnej objawiają się duchy ich przodków.
Staliśmy pod niebem rozświetlonym tą północną magią tak długo, aż odmarzły nam stopy. 






W drodze powrotnej uwieczniliśmy jeszcze kilka krajobrazów – okazało się, że odwiedzony przez nas pierwszego dnia wodospad Seljanadsfoss jest oświetlony w nocy.  



Miejscem, które kolejnego dnia zachwyciło nas najbardziej był park narodowy Þingvellir położony nad jeziorem Þingvallavatn. Tutaj również udało nam się upolować zorzę polarną, choć czekaliśmy na nią znacznie dłużej niż poprzedniej nocy. Jej pojawienie się na niebie poprzedziło pohukiwanie sowy niosące się echem po terenie parku narodowego, gdzie wszystko zdawało się spać głębokim snem pod warstwą puchatego śniegu, nieświadome spektaklu, jaki zaraz miał się rozegrać nad naszymi głowami. 






W połowie naszej wyprawy wyciągnęliśmy kilka istotnych wniosków. Wiedzieliśmy  już na przykład, że przy kolejnej wycieczce na Islandię raczej zarezerwujemy kilka miejsc noclegowych w różnych lokacjach, opracowując trasę poruszania się po wyspie dużo wcześniej. W ten sposób nie nadłożymy tylu kilometrów co przy jednym noclegu na cały wyjazd, a to z kolei będzie wiązało się z mniejszym zużyciem paliwa, drogim na Islandii.
Odległości są tutaj naprawdę gigantyczne i trudne do pojęcia umysłem przy pierwszej wizycie na wyspie. Oczywiście Google Maps może twierdzić, że dojedziecie w jakieś miejsce w dwie godziny, ale tak naprawdę to będą trzy godziny. W ogóle czas na Islandii zdaje się płynąć inaczej. Kiedy przez kilka godzin jazdy przez puste, księżycowe krajobrazy wreszcie docieracie do upragnionego celu to aż trudno uwierzyć, że się udało. Ta główna droga ciągnąca się przez cały kraj po prostu wydaje się nie mieć końca.
Codziennie wracaliśmy potwornie zmęczeni i zasypialiśmy wykończeni. Krajobrazy, jakich nigdy nie widzieliśmy, odległości, jakich nigdy nie doświadczaliśmy, przestrzeń, w jakiej nigdy się nie znajdowaliśmy i pogoda, z jaką nigdy nie mieliśmy do czynienia dosłownie ścinały nas z nóg. I to było niesamowite.
Ostatnia część islandzkiego tryptyku wkrótce :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Scotland