Iceland, part I

Na południu Islandii spędziliśmy tydzień, wybierając na wyjazd marzec przede wszystkim ze względu na wysokie prawdopodobieństwo zobaczenia zorzy polarnej. Chyba do żadnej wyprawy nie przygotowywaliśmy się tak długo. Bilety lotnicze kupiliśmy cały rok wcześniej, hostel też zarezerwowaliśmy z podobnie dużym wyprzedzeniem.
Pisząc o tej niesamowitej wyspie trzeba zacząć od podkreślenia jednego bardzo istotnego faktu: wyobrażenia na jej temat i tamtejsza rzeczywistość to dwie zupełnie różne rzeczy. Możecie oglądać setki zdjęć, filmów i vlogów z Islandii, a na miejscu i tak odbierze Wam mowę. I wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej, niż przypuszczaliście.
Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie. Słowo „surowy” nawet w połowie nie oddaje tego, jaki naprawdę jest islandzki krajobraz. Będąc na tej wyspie bardzo szybko nauczycie się pokory i respektu wobec potężnych sił przyrody, które za nic mają sobie człowieka. Ale o tym później.
Po załatwieniu na lotnisku wszystkich formalności wsiedliśmy w wynajętą Dacię Duster i skierowaliśmy się w stronę naszego hostelu oddalonego od Keflavíku o niecałe 100 km. Szeroko otwartymi oczami wpatrywaliśmy się w pierwsze w naszym życiu islandzkie krajobrazy, oszołomieni ich odmiennością i otaczającymi nas ogromnymi przestrzeniami. Ostatnie promienie zachodzącego słońca kładły się na zboczach mijanych gór. Jechaliśmy otoczeni pustką, którą do dziś trudno nam pojąć. Przy płynących z głośników mistycznych dźwiękach norweskiej Wardruny chłonęliśmy nasze pierwsze spotkanie z islandzką magią. 


Nasz hostel mieścił się na obrzeżach Selfoss, a sąsiadowały z nim może ze trzy domki. Byliśmy zbyt przejęci aby robić więcej zdjęć, poza tym zmrok zapadł bardzo szybko. Zmęczenie podróżą też zrobiło swoje.
Kolejnego dnia od razu po przebudzeniu zerwaliśmy się z łóżka i wyjrzeliśmy za okno, wsłuchując się w panującą tu niesamowitą ciszę i wdychając głęboko do płuc orzeźwiające powietrze. Nad naszymi głowami przeleciały dwa ogromne kruki, a ich krakanie niosło się po okolicy razem z szumem mroźnego wiatru. Gdy po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w kierunku wodospadu Seljalandsfoss okazało się, że za dnia tutejsze widoki robią jeszcze większe wrażenie, a niesamowite przestrzenie i gigantyczne połacie terenu urozmaicają liczne stada islandzkich koników o krótkich nogach i gęstych grzywach opadających na oczy. 





Wodospad Seljalandsfoss był pierwszym tak popularnym miejscem na wyspie do którego trafiliśmy. Tam też po raz pierwszy zobaczyliśmy zaskakująco dużą grupę turystów, widok, który później okazał się być islandzkim standardem. To naprawdę jest tak, że w tutejszych miasteczkach nie spotyka się zbyt wielu osób, na drogach mija się niewiele samochodów i w ogóle kraj wydaje się raczej wymarły, ale w miejscach popularnych turystycznie nagle otaczają Was dziesiątki, a nawet setki ludzi. Nie ułatwia to zwiedzania i potrafi być bardzo uciążliwe, ale turystom poświęcimy cały akapit nieco później.  


Seljalandsfoss był piękny, jednak zdecydowanie bardziej spodobał nam się ukryty nieopodal mniejszy wodospad Gljúfrabúi. Można się do niego dostać brodząc w wodzie przez wąską skalną szczelinę (licząc się z całkowitym przemoczeniem), ale to właśnie ta przeprawa po śliskich kamieniach w strugach lodowatej wody daje największą frajdę. Zwłaszcza dla widoku, jaki się otrzymuje w nagrodę.



Po zmierzchu wyruszyliśmy na poszukiwania zorzy polarnej. Lubimy mówić, że nasze pierwsze islandzkie zorze były nieśmiałe. Tej nocy niebo akurat zasnuwały chmury, tylko na gdzieniegdzie odkrytych fragmentach tańczyło zielone światło, ledwo widoczne gołym okiem. Nie było to nic wielkiego, ale dawało nadzieję na sukces w kolejnych dniach. Poza tym przebywanie na islandzkim pustkowiu po zmroku samo w sobie jest przeżyciem. Niesamowita przestrzeń wokoło wydaje się wtedy jeszcze większa, a cisza bardziej namacalna.




Tego dnia robiliśmy też nasze pierwsze zakupy na Islandii. Z założenia nie chcieliśmy pisać o pieniądzach w kontekście naszych podróży, jednak opowiadając o tym miejscu zwyczajnie nie da się nie poruszyć tej kwestii. Jest to bolesny element islandzkiej rzeczywistości, na który po prostu lepiej  nastawić się zawczasu. Przylecieliśmy tu we czwórkę, co znacznie zmniejszyło wydatki na samochód i paliwo. Zabraliśmy też ze sobą sporo jedzenia z Polski, ale to nie wystarczyło. Są rzeczy, które trzeba kupić na miejscu, a płacenie za nie tak wysokich kwot nie nastraja optymistycznie. Tak jak jedzenie chleba tostowego i zup z proszku przez cały tydzień. Szybko zaczyna się tęsknić za normalnym jedzeniem. Trzeba się z tym liczyć i odpowiednio przygotować – to wszystko. A, i zapomnijcie o restauracjach. Nie chcecie wiedzieć, ile zapłaciliśmy za małą pizzę, kawałek ciasta i puszkę kwasu chlebowego w restauracji w Vík í Mýrdal :)
Kolejnego dnia wybraliśmy się nieco dalej. Krajobraz okazał się być równie różnorodny co pogoda, która potrafi na Islandii zmienić się mgnieniu oka. Do tego stopnia, że po kwadransie intensywnej śnieżycy można wyjechać prosto na zielone pagórki zalane słońcem. Tym razem mogliśmy więc podziwiać trochę bardziej zielone tereny i szczyty gór osnute gęstą mgłą.





Ze wszystkich popularnych wodospadów na Islandii odwiedzony tego dnia Skógafoss spodobał się nam chyba najbardziej. Człowiek może poczuć się naprawdę malutki stojąc w oparach srebrzystej mgły, z głową zadartą w stronę tej olbrzymiej ściany wody spadającej z głośnym szumem z 60 metrów.




Największą atrakcją tego dnia i jednocześnie chyba najbardziej wyjątkowym miejscem podczas całej naszej wycieczki był półwysep Dyrhólaey (na który później jeszcze kilkukrotnie wracaliśmy) i położona nieopodal czarna plaża Reynisfjara.







Wrażeń z Reynisfjary nie mogły zepsuć nawet setki obecnych tu turystów. Smoliście czarny piasek pokryty gładkimi, białymi kamykami, niebo zasnute poszarpanymi, ciemnymi chmurami, ostre skały wystające złowieszczo sponad spienionych fal i niespokojne tego dnia morze sprawiały wrażenie, że za moment wydarzy się tutaj coś niezwykłego. Może zza góry wyłoni się troll, a może nadejdzie Ragnarök. Warunki były takie, że szczerze mówiąc to ostatnie by nas wcale nie zdziwiło ;)
Pisanie o czarnej plaży to dobry moment, aby wrócić do dwóch tematów z początku wpisu, czyli do potęgi natury i do turystów na Islandii. Chcielibyśmy w tym miejscu uniknąć generalizowania, ale niestety bardzo często trafialiśmy na osoby, które swoim bezmyślnym zachowaniem nie tylko niszczyły cały klimat danego miejsca, ale też stwarzały niebezpieczne sytuacje. W 75% przypadków byli to ludzie niewłaściwie ubrani i ignorujący wszelkie zakazy czy ostrzeżenia. Wiele razy widzieliśmy, jak lekceważone były tabliczki z zakazem wchodzenia na skraj urwiska czy na oblodzone schody. Ci ludzie po prostu zachowywali się tak, jakby tych informacji tam nie było. Wchodzili w najlepsze w trampkach tam, gdzie nie powinien stawać żaden człowiek szanujący własne życie i tylko się obserwujący zastanawiał, kiedy dojdzie do tragedii. Reynisfjara jest znana nie tylko ze swojego niezwykłego piękna. Miało na niej miejsce wiele śmiertelnych wypadków spowodowanych właśnie ludzką bezmyślnością i ignorowaniem sił natury. Fale na czarnej plaży potrafią być bardzo silne – w sekundę porwą nieuważnego człowieka. Warto sobie uzmysłowić, że te ostrzeżenia nie znajdują się tam bez powodu i że, na wszystkich nordyckich bogów, jesteśmy na wulkanicznej wyspie na środku Atlantyku.
Tym miłym akcentem kończymy część pierwszą i w niedługim czasie zapraszamy na kolejną. Skál! ;)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Scotland