Introduction & the Balkans

Długo nosiliśmy się z zamiarem stworzenia bloga, na którym za pomocą słowa pisanego i fotografii będziemy opowiadać o naszych podróżach po różnych zakątkach świata. I oto stało się blog powstał, a jako pierwszą do opisania wybraliśmy zeszłoroczną wyprawę na Bałkany. Ale najpierw kilka słów o nas.
Aleksander jest z wykształcenia fotografem, z zawodu filmowcem, a zamiłowanie do fotografii zaszczepił w nim tata. Joanna to z wykształcenia filolog, mówi w dziwnych językach i zajmuje się nimi zawodowo. Miłość do pisania zaczęła się u niej od fan fiction tworzonego w wieku 9 lat w uniwersum Harry'ego Pottera i Władcy Pierścieni.
Oboje jesteśmy zapalonymi graczami, kinomanami, fanami sci-fi i fantasy, kociarzami i miłośnikami przyrody, a przede wszystkim podróżnikami. Zamiłowanie do odkrywania nowych miejsc i kultur z biegiem czasu tylko u nas rośnie więc nie powinno tu być nudno. Mamy nadzieję, że dzięki połączeniu naszych pasji zainspirujemy kogoś do obrania nowych kierunków ;)

***

Bałkany kusiły nas od dawna. Początkowy plan wypadu do samej Chorwacji szybko ewoluował w dość szaloną objazdówkę po Półwyspie Bałkańskim i zakładał pobyt w Słowenii, Chorwacji, Czarnogórze i na Węgrzech w ciągu 11 dni.
Byliśmy potwornie ciekawi Słowenii, którą wyobrażaliśmy sobie jako osnuty mgiełką tajemnicy kraj pełen zamków i… w zasadzie nic poza tym. Żadnych innych skojarzeń. W drodze do Chorwacji zostaliśmy na jedną noc w słoweńskim miasteczku Bled i szybko pożałowaliśmy, że była to tylko jedna noc. 


Po męczącej i zdającej się nie mieć końca drodze przez Polskę, Czechy i Austrię, po ulewie z gradem i przejściach ze spanikowanymi Austriakami zatrzymującymi się na środku autostrady z powodu deszczu wjechaliśmy nagle do pustej, zielonej Słowenii, gdzie złoto-niebieski zmierzch kładł się na zaskakująco wysokich i zalesionych górach. Ten niespodziewany spokój po całym dniu jazdy był niezwykle kojący. 


W Bledzie przywitał nas śpiew ptaków, niesamowicie pachnące powietrze i przesympatyczny gospodarz. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na spacer pustymi, urokliwymi uliczkami podziwiając zadbane ogródki, małe domki, górujące nad miasteczkiem majestatyczne Alpy Julijskie i wyłaniające się przed nami szafirowe jezioro. 


Wszechogarniający spokój chyba już zawsze będzie kojarzył nam się z tym miejscem. Zachęceni przez TripAdvisor (nie lekceważcie tego serwisu, u nas praktycznie zawsze się sprawdza) oraz naszego gospodarza udaliśmy się do bardzo popularnej w Bledzie pizzerii Rustika, gdzie promieniejąca radością Słowenka uraczyła nas wyśmienitą pizzą Triglav (nazwa nadana na cześć słowiańskiego bóstwa zobowiązuje ;)) i lokalnymi anegdotami (wiedzieliście, że Słowenia ma kształt kury?). Będąc w tym kraju przygotujcie się też na informację, że linia brzegowa Słowenii ma – dokładnie i aż – 45 kilometrów, z czego cały naród jest bardzo dumny. 


W drodze powrotnej byliśmy zupełnie sami. No, może poza świerszczami leniwie cykającymi w ciepłym, wieczornym powietrzu. Ciemne, słabo oświetlone uliczki w innym miejscu na mapie zapewne sprawiłyby, że nie czulibyśmy się komfortowo, tu jednak było inaczej. 
Swoje piękno w pełni Bled ukazał nam jednak dopiero kolejnego dnia. Czuliśmy się tak, jakbyśmy przenieśli się na karty jakiejś baśni. Później odkryliśmy, że region historyczny w jakim się wtedy znajdowaliśmy nazywa się równie bajkowo – Górna Kraina :)  





Niestety trzeba było ruszać dalej – naszym celem na ten dzień było dotarcie do Chorwacji, ale Słowenia zaskoczyła nas i absolutnie oczarowała. Pokusilibyśmy się nawet o stwierdzenie, że skradła nasze serca. I sprawiła, że od tamtej pory często o niej myślimy w kontekście kolejnych wyjazdów. 

Garść praktycznych porad: polecamy zajrzeć do Bledu przed sezonem. Nie ignorujcie zakazów i parkometrów nam udało się uniknąć mandatu za brak opłaconego parkingu ale to była kwestia sekund ;)

Podróż po Chorwacji rozpoczęliśmy od noclegu w pobliżu parku narodowego Jezior Plitwickich. Tam też mieliśmy okazję zjeść nasze pierwsze ćevapčići, tradycyjne na całych Bałkanach danie, które okazało się przepyszne i wyglądało tak:


Park narodowy Jezior Plitwickich nawet przed sezonem to miejsce, w którym trudno uniknąć tłumów, widoki są jednak tego warte. Pod warunkiem, że wie się o kilku praktycznych rozwiązaniach, z których najważniejsze to... iść pod prąd. Za rodzinną poradą zamiast iść z tłumem zaczęliśmy od końca, dzięki czemu nie tylko uniknęliśmy gigantycznej kolejki do łódek, ale też nie musieliśmy wspinać się w upale pod górę. Najlepiej jest tutaj oczywiście przyjechać z samego rana, kiedy jest najmniej zwiedzających i nie trzeba specjalnie się wysilać aby znaleźć miejsce na parkingu.
Tłumy turystów i wszelkie inne niewygody przestają być problemem w obliczu krajobrazów, jakie można tutaj zobaczyć. Lazurowa, niewiarygodnie czysta woda przeplatająca się z soczystą zielenią lasu oraz dziesiątki srebrzystych wodospadów ten widok zapada w pamięć na długo. 






Jeżeli mielibyśmy kiedyś tutaj wrócić to jesienią i zimą, gdy robi się jeszcze bardziej magicznie, a ludzi nie ma praktycznie w ogóle. Polecamy popatrzeć na zdjęcia i filmy zrobione tutaj właśnie w porze jesienno-zimowej – robią wrażenie.
Naszym kolejnym celem była wyspa Pag, ale po drodze zajechaliśmy jeszcze do Smiljanu, rodzinnej miejscowości Nikoli Tesli (jeśli nie wiecie kim był to polecamy się czym prędzej dowiedzieć ;)). Przed dotarciem na miejsce przypadkiem staliśmy się częścią korowodu weselnego, w którym kierowcy trąbili w najlepsze, a pasażerowie wymachiwali przez okna samochodów butelkami szampana, pokrzykując i śpiewając. Nasza dotychczasowa prędkość zmalała do 10km/h i jechaliśmy tak wraz ze świętującymi Chorwatami kilka dobrych kilometrów. W końcu udało nam się wymknąć, ale zdążyliśmy zobaczyć jeszcze miejsce, w którym miało odbyć się wesele: pięknie przystrojone kwiatami w barwach chorwackiej flagi wiejskie gospodarstwo, w którym chór odświętnie ubranych mężczyzn zaczynał właśnie śpiewać młodej parze. Zobaczyć taką cząstkę folkloru – bezcenne.
Centrum poświęcone pamięci Tesli jest niewielkie, ale to bardzo sympatyczny punkt na mapie Chorwacji (zwłaszcza, jeśli ktoś jest fanem Nikoli). Na miejscu znajduje się sklep z pamiątkami, niewielkie muzeum w którym wyświetlany jest nieco archaiczny dokument na temat tego geniusza, jego pomnik i odrestaurowany dom rodzinny. 


Ze Smiljanu ruszyliśmy prosto na Pag. Dalmacja przywitała nas pięknymi widokami, postanowiliśmy więc trochę polatać.






Zupełnie w ciemno wybraliśmy sobie na nocleg malutką miejscowość o wdzięcznej nazwie Lun, na samym krańcu wyspy. Od razu poczuliśmy, że to miejsce, w którym zatrzymał się czas. 






Kilkanaście domków na krzyż, trzy knajpki, kawiarnia pełna lokalnych mieszkańców, zaciszny port. Zachodzące słońce odbijające się w morskiej wodzie uderzającej leniwie o burty łodzi przybitych do brzegu. Cisza, spokój i domowe, pyszne jedzenie to największe zalety tego miejsca. Jedynym minusem jest brak plaży, na którą trzeba zawrócić do Starej Novalji, ale samochód który i tak jest tutaj konieczny rozwiązuje problem. Poza tym wszystko jest w naprawdę niewielkiej odległości od siebie.
Z czystym sumieniem możemy polecić Lun, ale to tylko przykładowe miejsce – podobny klimat panuje na większości chorwackich wysp, tak więc wybór jest ogromny. Niemniej wcześniejszy research jest przydatny, zwłaszcza, że na niektóre wyspy można dostać się tylko promem. 

Garść praktycznych porad: koniecznie spróbujcie słynnego sera z wyspy Pag – mieszkańcy najczęściej sprzedają go jako domowy wyrób razem z oliwą tłoczoną z oliwek z lokalnego najstarszego gaju oliwnego w Chorwacji. Polecamy też omijać imprezowe miejscowości takie jak Novalja czy Povljana. Chyba, że lubicie wakacje okraszone głośną muzyką, hałasami, śmieciami i gównażerią z Niemiec czy Włoch ;)

Kolejnym punktem na naszej mapie był Dubrownik, który nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia: brud, ciasnota, upał, narwani kierowcy, brzydki hotel usytuowany w zupełnie innym miejscu niż powinien i wysokie ceny. Jest jednak coś, co sprawia, że warto tam zajrzeć chociaż na chwilę: stare miasto. Gdy przekroczyliśmy jego bramy dosłownie opadły nam szczęki. Widzieliśmy już wiele starówek w Europie, ale żadna nie była tak piękna.
Potężne, wiekowe mury, wieżyczki i dzwonnice z kamienia barwy piasku, dachy pokryte czerwoną dachówką, drewniane okiennice, wąskie, klimatyczne uliczki, a wszystko to ozłocone blaskiem słońca. Z dziesiątkami jaskółek, które co chwila przecinały niebo z radosnym świergotem. Nic dziwnego, że twórcy Gry o tron upodobali sobie to miasto na plan zdjęciowy. Dla fanów serialu jest to miejsce obowiązkowe, nie tylko ze względu na lokacje wykorzystane w filmie, ale także na powystawiane na co drugiej witrynie sklepowej filmowe gadżety, a nawet specjalne dedykowane wycieczki tematyczne z przewodnikiem.






 
Stare miasto w Dubrowniku pełne jest chorwackich kotów, zaskakująco zadbanych i wyraźnie szczęśliwych więc spotkacie ich tam bardzo dużo.



 
Na mury niestety nie udało nam się wejść (wejście płatne, tylko do 19:30). Nie wiedzieliśmy o tym, a planowaliśmy spędzić w Dubrowniku tylko jedną noc więc wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia.
I tutaj zaczyna się największy minus Dubrownika: nie ma gdzie zjeść. Jest drogo i niesmacznie, a obsługa mocno średnia. Zmęczeni i bardzo głodni usiedliśmy w końcu w jakiejś bocznej uliczce, ale zamówione ćevapčići pozostawiały wiele do życzenia. Cenowo, smakowo i wizualnie.
Cieszyliśmy się, że to był tylko jeden dzień. Starówka nas absolutnie zachwyciła, ale gdyby nie ona to byłby zmarnowany pobyt i żałowalibyśmy, że nie wybraliśmy na nocleg w drodze do Czarnogóry innego miejsca. Na szczęście klimat starego miasta wynagradza te wszystkie minusy. 

Garść praktycznych porad: aby dotrzeć do Dubrownika trzeba przejechać przez kawałek Bośni i Hercegowiny, w której na wszelki wypadek lepiej mieć ze sobą ważny paszport.

O poranku opuściliśmy Dubrownik i wyruszyliśmy w kierunku Czarnogóry. Po dosyć długim oczekiwaniu na obu przejściach granicznych dotarliśmy do Kotoru. Miasto otoczone skalistymi górami przypominającymi skandynawskie fiordy zrobiło na nas naprawdę duże wrażenie.






W Kotorze mieliśmy wspaniałą panią gospodarz i jedną z najlepszych kwater podczas całego wyjazdu, a do tego znaleźliśmy fantastyczną knajpę (Ladovina kitchen and wine bar), mimo to skróciliśmy pobyt w Czarnogórze o jeden dzień. Jest tam po prostu inaczej niż w Chorwacji; na drogach jest niebezpieczniej, ludzie są bardziej nieprzewidywalni, jest drożej, brudniej i w jakiś sposób trochę strasznie. Widać, że to młody kraj, który chyba jeszcze nie wie co zrobić z wywalczoną niedawno wolnością, a może nawet do końca tego nie chce. Oprócz tego nas jako wielkich miłośników kotów zdołowała ilość bezdomnych, brudnych i chorych zwierząt na kotorskiej starówce. Koty są poniekąd symbolem tego miasta, możecie tu kupić masę kocich gadżetów, a nawet odwiedzić kocie muzeum. W jednym sklepie z takimi pamiątkami było nawet pudełko, do którego ponoć zbierano datki na koty i faktycznie, karmy im nie brakowało bo pełne miseczki było widać na każdym rogu. Szkoda tylko, że żaden kot nie był wykastrowany, a kilka z nich cierpiało na koci katar. Kastracja czy sterylizacja to nie są drogie zabiegi, leki również nie kosztują fortuny, a z tego co widzieliśmy turyści chętnie wrzucają pieniądze do pudełka więc to raczej nie kwestia finansów. Niestety, czasem zetknięcie z południową mentalnością bywa bardzo bolesne. 


Garść praktycznych porad: uwaga na czarnogórskich drogach i w ogóle miejcie się tutaj trochę bardziej na baczności, pod każdym względem. Polecamy raczej na weekend.

Po dwóch dniach w Czarnogórze z westchnieniem lekkiej ulgi przekroczyliśmy granicę bośniacko-chorwacką i na samą końcówkę pobytu w Chorwacji wybraliśmy sobie niewielką miejscowość o nazwie Vinišće. Właściciele naszej kwatery okazali się starszym chorwackim małżeństwem, które po angielsku nie znało ani słowa, ale że Joanna jest lingwistycznym freakiem (i geniuszem) to bez większego problemu dogadała się w polsko-chorwackiej mieszance językowej. Vinišće natomiast okazało się typową urokliwą chorwacką wioseczką. 


Bardzo nam przypadł do gustu znajdujący się nieopodal Trogir. Piękne, stare mury i wieże otoczone rozłożystymi palmami mimo innej szerokości geograficznej nasuwały skojarzenia z Karaibami (a konkretnie z grą Assassin’s Creed IV: Black Flag). 




  

Naszym ostatnim przystankiem w drodze powrotnej do Polski był Budapeszt, w którym mogliśmy spędzić niestety tylko jedną dobę. Miasto poraża swoim ogromem i niepowtarzalną atmosferą i żałowaliśmy, że nie możemy spędzić tam więcej czasu. Monumentalne budynki, piękna architektura, szerokie bulwary, potężny Dunaj, a do tego wszystkiego swojski klimat i wspaniałe jedzenie. Trochę nam zajęło odszukanie najlepszego lángosa w mieście, ale warto było. Na zdjęciu klasyczny, bez żadnych dodatków:


Więcej zdjęć z Budapesztu niestety nie mamy – przepadły w gorączce związanej z nieubłaganym powrotem do kraju. Na pewno jednak wybierzemy się tam kiedyś na dłużej i wtedy uraczymy Was porządnym fotoreportażem. Poza tym na Bałkany też pewnie nie raz wrócimy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Scotland